|
|
r e c e n z j e
|
Otrzymując przesyłkę od Dębickiego Callahan wiedziałem o zespole tyle, że "Art Of..." jest ich trzecim materiałem (pierwszy wydali w 1997r.) i że grają techniczny death metal. Nie cierpiąc zwłoki zakręciłem CD i... faktycznie. Pięć utrzymanych raczej w średnim tempie utworów balansujących momentami na krawędzi pomiędzy death i thrash metalem do prawdy cieszą ucho. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, nie czuć tu pogoni za death metalowym trendem "kto szybszy ten lepszy". Mamy tu kawał bardzo przejrzystej muzyki przyozdobionej wypasionymi solówami. Callahan grają dobrze, ciekawie i po swojemu. Właśnie jednym z większych atutów tegoż materiału, moim zdaniem jest fakt, że trudno go bezpośrednio porównać z twórczością jakiegokolwiek innego zespołu. Słuchając tego krążka na myśl nasuwają mi się między innymi tekstowe porównania do Chucka S. (RIP), praca gitar In Flames z czasów "The Jester Race", w paru momentach przypomniał mi się dobry Atheist... Kreator... Najbliżej jednak, na mój gust, Callahan zawędrował w kierunku materiału oferowanego przez Dark Tranquility na "The Gallery", zarówno instrumentalnie jak i wokalnie. Nie mniej jednak, żadne z tych porównań nie odzwierciedla dokładnie tego co ta pięcioosobowa ekipa z Dębicy zaserwowała swoim słuchaczom. I jeszcze jedno - według mnie jest to muzyka bardzo koncertowa, która zagrana bezbłędnie, naprawdę rzuci każdym. [- Lord Darnok ]
"Whirl of Hate" to pierwszy materiał Carpe Noctem. Program płytki to: Intro, Black Dawn, Riders of the Apocalypse, Whirl of Hate oraz Outro. Nagrań dokonano w poznańskim studio Dąbrówka w roku 2000. Minęły już więc dwa lata od tej debiutanckiej sesji. "Whirl of Hate" został nagrany w innym niż obecny składzie. Mam nadzieję dowiedzieć się czegoś na temat obecnej formy muzyków, nadchodzącego materiału i stylistyki jaką będzie on prezentował w wywiadzie z zespołem. Teraz jednak zajmijmy się sednem tego tekstu czyli trwającym niespełna siedemnaście minut "Whirl of Hate". Na dzień dobry mamy, jak wyzej wspomniałem intro, które wprowadza nas w "Black Dawn". Kawałek ten, jak również reszta materiału utrzymany jest w średnich i szybszych tempach. Ważnym elementem muzyki Carpe Noctem jest "parapet". To dzięki niemu miedzy innymi odniosłem wrażenie dużych podobieństw do tego co robili na drugiej i trzeciej płycie muzycy Dimmu Borgir. "Riders of the Apocalypse" zaczyna się od szybkiego przejściach na bębnach. Uwagę zwraca praca gitary w tym utworze. Pełnia melodyki ale zarazem ostrość. Myślę, że do wpływów takich jak Dimmu Borgir można dorzucić jeszcze np. Iron Maiden. Podoba mi się sposób, w jaki muzycy Carpe Noctem połączyli pierwiastki heavy metalu z blackiem. Nie ździwię się, jeśli ktoś słuchając utworu tytułowego przypomni sobie czasy świetności sceny greckiej. Tu czuć ten sam klimat, który towarzyszył pierwszym nagraniom Rotting Christ i wielkiego Varathron. Myślę, że Carpe Noctem na "Whirl of Hate" jest bliżej tego blacku jakim raczyły nas zespoły greckie. Mam nadzieję, że osoby odpowiedzialne za tworzenie nowych kompozycji nie zapomną o "pazurze" bez którego black metal jest niczym więcej niż papką dla niemowlaków. "Whirl of Hate" to materiał prezentujący niezły, naprawdę niezły zespół, przed którym jest jeszcze jednak wiele pracy. Sami muzycy zapowiadają, że następca "Whirl of Hate" będzie ostrzejszy. Mam nadzieję, że niedługo będziemy się mogli o tym przekonać.
Zainteresowanych zespołem odsyłam pod adres internetowy: http://www.carpe-noctem.metal.pl, email: [email protected]
Po wydaniu "Reborn in Pain" o Devilyn ucichło. W zasadzie to byli i tacy, którzy na zespole Novego postawili już przysłowiowy krzyżyk. Mylili się oni srodze i na kolanach teraz klęczeć winni posypując swe głowy popiołem. Rzeczywiście sporo musieliśmy się naczekać na następcę "Reborn in Pain". W końcu dostaliśmy to czego chcieliśmy. I opłacało się poczekać! Aha, ileż to razy słyszeliśmy o niezwykle istotnym wpływie liczby trzy na twórczość każdego zespołu. Mam tu na myśli dywagacje dotyczące tego, że "Artefact" to dla Devilyn trzeci album w historii, więc teraz albo nigdy, być albo nie być i tym podobne pierdoły... Jakoś koło dupy mi lata, którą płytę danego zespołu mam zaszczyt słuchać, jeśli muza dobywająca się z głośników wali mnie po mordzie, że aż miło. Właśnie tak jest w przypadku "Artefact". Mam tę płytę od paru ładnych tygodni, w końcu premiera miała już miejsce jakiś czas temu i muszę przyznać, że teraz jestem już pewien, że to krążek w pełni udany. Ta muzyka bezdusznie demoluje moje ośrodki słuchowe. Zadziwia mnie brzmienie tego materiału. W pewnym sensie sterylne, pozwalające na usłyszenie każdego zagranego dźwięku, z drugiej strony druzgoczące swoim brudem. Według mnie jest to najlepiej jak dotychczas nagrana muzyka polskiego zespołu w naszym kraju. To jest absolutna czołówka światowa jeśli chodzi o realizację nagrań. Pozostaje się tylko cieszyć z efektów pracy polskich realizatorów. Na marginesie to zastanawiam się kiedy do Polski zaczną przyjeżdżać zespoły z innych krajów aby nagrywać tu swoje materiały. Myślicie, że oszalałem? To się jeszcze okaże!
Wracając do Devilyn, to mamy na "Artefact" kawał ostrego i brutalnego jak cholera death metalu. Mam nadzieję, że żaden z członków zespołu nie obrazi się jeśli pozwolę sobie przypisać ich styl grania do amerykańskiej szkoły gatunku. Tak się składa, że taki sposób grania odpowiada mi najbardziej. Cały materiał jest bardzo równy i trudno wymienić tu jakieś najlepsze kawałki. Po prostu Devilyn nagrał płytę, która jest monolitem ciężkim do porozbijania na części. Oczywiście przy takiej muzie trudno uciec od porównań do mistrzów gatunku. Słuchając "Artefact" najwięcej skojarzeń miałem z twórczością Morbid Angel. Mam tu na myśli pracę gitarzystów oraz wokale. Momentami wokale Novego kojarzą mi się z Davidem Vincentem z czasów "Domination". Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że podobieństwa są nieuniknione i nawet tak utalentowani muzycy jak ludzie tworzący Devilyn nie mogli ich się ustrzec. Należy zresztą zaznaczyć, że "Artefact" wyróżnia się i tak bardzo dużym współczynnikiem oryginalności. Mam nadzieję, że muzyka zawarta na "Artefact" odniesie sukces, na który absolutnie zasługuje i jeszcze nie raz będziemy się chlastać przy dźwiękach generowanych przez Devilyn!
No i doczekaliśmy się drugiej płyty Khold. W zasadzie to nie sądzę, aby była ona wyczekiwana przez jakieś wielkie rzesze fanów. Chyba tylko Ci, którzy nie dali się modom (czytaj pianiu panienek, pomrukiwaniu orkiestry błądzącej w lasach Norwegii itp. wynalazkom) odbiorą wieść o nowej płycie Khold z lekko przyspieszonym biciem serca. Mnie cieszy nowy album tej formacji, ponieważ zaliczam się do grona słuchaczy szanujących kapele grające ten prymitywniejszy i co za tym idzie prawdziwszy odłam black metalu. Reszta nie powinna przejawiać większego zainteresowania.
Moją uwagę zwraca okładka. Znów dostaliśmy zbliżenie facjaty, która nie jest chyba na wskroś pozytywnie nastawiona do świata. Wielu będzie miało zapewne trafne skojarzenia z osobą Satyra i jego zespołu. Pewne podobieństwa są aż nadto nachalne. Ale co tam, najważniejsza jest muzyka. O niej fan surowego black metalu nie powinien mieć złego zdania. W zasadzie to można by było poprzestać na stwierdzeniu, że kto lubi Dark Throne ten "łyknie" również Khold. Khold już na jedynce zdołał w obrębie tego hermetycznie zamkniętego stylu znaleźć miejsce dla siebie. Teraz na "Phantom" zespół kontynuuje wcześniej obraną drogę. To ciekawe ale nagrania z Khold charakteryzuje pewna świeżość, której brakuje wieku innym zespołom poruszającym się po tych samych obszarach. W porównaniu do "Masterpiss of Pain" mamy lepsze brzmienie całości materiału. Lepsze to nie znaczy, że jest ono wypolerowane, jak jakaś super produkcja. Utwory nie należą do nazbyt rozbudowanych (co jest absolutnie zrozumiałe). Mamy w nich więcej zmian temp niż na debiucie. "Phantom" sprawia wrażenie płyty bardziej wyrafinowanej w swoim przekazie. Cóż, zastanawiam się czy ten zespół dalej będzie robił swoje, czy może jednak trójka będzie już mieszaniną jakiś nowomodnych dźwięków z kosmosu? Mam nadzieję, że nie i za kilka miesięcy fani black metalu spod znaku Gorgoroth, Dark Throne, czy starego Dodheimsgard dostaną kolejną porcję swojej ulubionej muzyki.
"European Legions" to wydawnictwo z małą brodą, tym niemniej postanowiłem kilka słów na temat tego, co jest tu zawarte napisać. Nie ulega wątpliwości, że ta płytka jest przeznaczona dla najzagorzalszych wyznawców zespołu. Pomijam tu kwestie szeroko pojętej ideologii prowadzącej do przemyśleń na temat "prawdziwości" danego zespołu i członków zasilających jakiś band. Czy "the true" czy nie, teraz już mało mnie to obchodzi i zaczynam mieć tego typu sprawy w coraz głębszym poważaniu... Widocznie starzeję się... Albo ktoś lubi daną muzę albo nie i nie ma co dalej deliberować. Mayhem ma szereg wydawnictw, na których tak naprawdę nie znajdziemy nic nowego i "European Legions" dołączyło do całej tej plejady. Na tym materiale mamy - i tu pozwolę sobie zacytować notkę z wkładki: "track 1-7 are live & tracks 8-12 are pre-production". To chyba wystarcza za komentarz zawartości tego wydawnictwa.
Zawsze lubiłem Mayhem w wersji live i dlatego powiem wam, że zdecydowanie ciekawsze są dla mnie utwory z pierwszej części "European Legions". Z "Grand Declaration Of War" mamy tu dwa kawałki koncertowe. Mowa mianowicie o "To Daimonion" i "View From Nihil", które możemy również usłyszeć w części pre-production (he,he...). Trochę tego nie rozumiem, bo według mnie kawałki z ostatniej płyty wypadają bardzo dobrze na żywo. Pewnie chłopcy szykują się na nagranie kolejnego materiału koncertowego, na którym usłyszymy całe "Grand Declaration...". W końcu trzeba poprawić budżet wydawniczy i swój własny po dość chłodnych reakcjach fanów na ostatni album. A tak, zawsze ktoś kupi kolejną płytkę tego rodzaju, w której wydanie nie trzeba będzie wsadzać dużo kasy i wszyscy będą szczęśliwi. Wrócę może jednak do zawartości "European Legions". Otóż, poza wspomnianym "To Daimonion", mamy tu kawałki pochodzące ze wszystkich wcześniejszych wydawnictw. Z "Wolf's Liar Abyss" mamy "Fall Of Seraphs" poprzedzony kultowym "Silvester Anfang". Dalej są "Freezing Moon" z chyba nie muszę mówić jakiego wielkiego dzieła sceny black metalowej. To zdecydowanie najlepszy kawałek na tym wydawnictwie! Ależ moc tkwi w tych starszych nagraniach! Co poniektórych zabiją po raz kolejny koncertowe wersje takich klasyków jak "Carnage", "Chainsaw Gustfuck" i "Pure Fucking Armageddon". Część live jest naprawdę bardzo fajnie zrealizowana, utwory są ciekawie zaaranżowane i słucha się tego lepiej niż "Mediolanum Capta Est".
I właśnie w tym miejscu zakończę opis tego wydawnictwa. Po cholerę są mi kawałki 8-12,czyli jak wspominałem utwory z "Grand Declaration Of War"? Oj panowie, nieładnie! Ale co tam, kim przecież będą się przejmować gwiazdy/kultowcy (niepotrzebne skreślić) z Mayhem.

01 Thee I invoke
02 Non Opus Dei
03 Verbum Diaboli
04 U Bram
05 Teufelssteine
06 Hail Loki!
07 ...ognia, burzy i buntu...
08 The Warrior speaks
09 Time to meet your Doom
10 The Transformation into the Avatar of Seth
11 De Nycht dom Iliaest
Non Opus Dei to zespół, który już od dobrych kilku lat jest częścią sceny podziemnej naszego kraju. Po "Yfel" i "Illiaest" zespół nagrał w 2001 materiał pod nazwą "Diabolical Metal". Otrzymaliśmy na nim 30 minut muzyki podzielonej na 11 kawałków.
Zacznę może od wokali. Są agresywne i niejednostajne, dodając muzie odpowiedniej treści. Zespół przyzwyczaił odbiorców do tego, że część tekstów na poprzednich materiałach była w języku polskim. Nie inaczej jest w przypadku "Diabolical Metal". Śpiewanie części materiału w naszym ojczystym języku uważam za duży atut w przypadku Non Opus Dei i naprawdę polecam innym kapelom. Praca gitar i sekcji są poprawne, co nie powinno przecież nikogo dziwić. Nie mamy tu przecież do czynienia z nowicjuszami. Tu wszystko dokładnie słychać, gitary, wokale, gary no i bas, tak często lekceważony chyba przez wiele zespołów. Mam nadzieję, że Non Opus Dei będzie piąć się w górę aż do całkowitego zwycięstwa.
Dla mnie materiał mógłby zaczynać się od "Verbum Diaboli". Jakoś nie przekonują mnie poprzedzające go "Thee I Invoke" oraz "Non Opus Dei". Zaśpiewany po Polsku "Verbum Diaboli" przynosi nam ostrą i szybką jazdę do przodu. Jest tak jak lubię. Po tym kawałku następny jest 16 sekundowy "U Bram". Hmmm, ciekawy pomysł...Później mamy już z góry, "Teufelssteine" uderzający swą siarczystością i bezkompromisowością. Słyszymy odgłosy syren i z głośników dobywa się już "Hail Loki!". Ten kawałek to dwie i pół minuty black (z małą domieszką death) metalowego ognia. Ależ te gitary tną. Zespół doskonale radzi sobie w szybkich i bardzo szybkich momentach. Najbardziej podoba mi się chyba "...ognia, burzy i buntu..." z świetnie płynącymi gitarami i fajnym nabiciem mniej więcej w środku utworu. Przed sekundą wyróżniłem "...ognia, burzy i buntu...", ale gdy posłuchacie "Time to meet your Doom" i "The Transformation into the Avatar of Seth" przekonacie się, że w zasadzie cały ten 30 minutowy materiał jest bardzo równy i stoi na naprawdę wysokim poziomie. Tom, Nex, Sarcueil, Fux nie odpuszczają nawet na moment. Słychać, że cała czwórka ma duże możliwości. Mam nadzieję, że jeszcze nie jeden raz usłyszę Non Opus Dei w ich diabolicznym podejściu do muzy zwanej metalem. Fanów metalu obracających się w klimatach ostrego black metalu namawiam do kontaktu z zespołem pod podanym na końcu adresem. Dla mnie diaboliczna bomba! Hail!!!
Więcej o zespole na stronie: http://www.nonopusdei.prv.pl, email:
Materiał ten został zarejestrowany w czerwcu tego roku w dobrze już chyba znanym wszystkim, studiu Hertz. Siedem kawałków, w tym outro, osobiście uważam za smakowity i godny polecenia kąsek przede wszystkim gustującym w klimatach grindowo-deathowych. Przeszło czternaście minut muzycznej nawałnicy przeplatanej ciekawymi wstawkami odzwierciedla naprawdę przyzwoity poziom zespołu. Zarówno aranżacje utworów, jazda na dwa wokale (miodzio), bezkompromisowe bicia sekcji rytmicznej, czy już sama praca gitar, każdy z tych elementów nie dość, że utrzymany na wysokim poziomie, to jest na swoim miejscu. To się chwali i to się ceni. Na pewno nie poleciłbym tegoż promo osobom zaszufladkowanym w klimatach szeroko rozpowszechnionego metalu komercyjnego. Pizdusiowate ballady, kilku minutowe popisy solowe gitarzystów czy też instrumentalne utwory klawiszowe... to po prostu nie ta bajka. Choć przeważa tu raczej najszybsze tempo tryskające gore, są tu także wolniejsze partie, które elegancko łączą wszystkie elementy zawarte na tym materiale w jedną spójną całość. Takie nazwy utworów jak "Chainsaw Dance", czy "Hung On A Hook" mówią wystarczająco o merytorycznej zawartości materiału. Tak naprawdę to brakuje mi tu przynajmniej drugie tyle materiału do pełnego zadowolenia, jednak jest to zaledwie materiał promocyjny i jak na taki, zasługuje na najwyższą notę. Tak słucham i słucham i szukam do czego by się tu kwartetowi Pyorrhoea przyczepić i nie bardzo mogę taki słaby punkt znaleźć. Zapewne nie jeden znawca-intelektualista coś by kombinował, coś wymyślił, tak to już jest. Ja natomiast chciałbym się doczekać oficjalnego krążka zespołu, bo na taki Pyorrhoea moim skromnym zdaniem zasługuje. [- Lord Darnok ]
Więcej szczegółów o zespole na http://www.pyorrhoea.org, lub email
Od razu na wstępie zaznaczam, że nie należę do maniaków takiego grania. Nigdy nie chwytałem za żyletkę i nie ciąłem się przy muzyce takich kapel, jak In Flames, Children Of Bodom i setkach jeśli nie tysiącach im podobnych. Czasami to miałem ochotę wysłać tych wszystkich Szwedów na odpust z tym ich melodyjnym pitu pitu. Patrząc na zdjęcia niektórych z tych zespołów stwierdzam z przerażeniem, że część sceny jest opanowana przez kolesi, którzy po koncertach zamiast brać się ochoczo za małoletnie groupies, podrywają barmana z zafarbowaną na blond grzywką.
Nawet się ucieszyłem, gdy okazało się, że przyjdzie mi napisać recenzję tego materiału. Pomyślałem sobie, że będę miał okazję do tego aby się trochę wyżyć na tych czterech Szwedach. No ale prawda jest taka, że nie zmieszam ich z błotem. Ale nie zrobię tego tylko dlatego, że byłbym po prostu nieobiektywną świnią. Chłopaki grają melodyjny death metal, ale robią to z większą dawką agresji wplecioną w ich muzykę. Jest to absolutna zaleta ich muzyki. Podoba mi się, że SOLAR DAWN nie słodzi do bólu. Słyszymy tu masę oklepanych już tysiące razy patentów i na pewno po "Equinoctium" nie możemy spodziewać się trzydziestu sekund oryginalnej muzy. Ale tym, którzy takie granie lubią nie powinno to przeszkadzać. Gitary robią swoje, tak jak już mówiłem bez ekscesów, ale pokazując, że panowie Edlund i Mansson nie są nowicjuszami. Podobają mi się niektóre harmonie tworzone przez tych muzyków. Szczególnie w "Deicidal Beliefs" i "Punished by Silence". Perkusista robi swoje. Jest poprawny, niektóre jego pomysły zdecydowanie wybijają się ponad pzreciętność, tak samo zresztą, jak i reszty jego kolegów. Według mnie najmocniejszym elementem tej muzyki jest wokal Christiana Alvestama. Koleś ma duże możliwości i nieźle interpretuje teksty. W jego wokalu przykuwa uwagę pewien posmak szaleństwa. Ekspresja zawarta w głosie Christiana sprawia, że ta płyta jest bardziej brutalna. Im dłużej trwa ta płyta tym bardziej mi się nuży. Aż do ostatniego utworu na płycie, czyli "Autumns". W przekroju całej płyty ten kawałek jest wyraźnie odmienny i pewnie dlatego jest ostatnią kompozycją na płycie. "Equinoctium" gór nie przenosi, nie ma w sobie nic odkrywczego, ale o to muzykom SOLAR DAWN na pewno nie chodziło. Są rzetelni w swoim fachu, potrafią zdrowo przypieprzyć, ale jeśli chcą odegrać jakąś istotną rolę na scenie europejskiej to muszą jeszcze dużo popracować. Jest dobrze, ale kto powiedział, że nie może być lepiej.

01 Hydra
02 Lycanthropic Warrior
03 Ice Palace
"Ice Palace", to zarejestrowane w 2001 roku demo tego australijskiego jednoosobowego projektu tworzącego dziś pod nazwą Stormweaver. Ów piętnastominutowy materiał przynosi dawkę surowo brzmiącego black metalu. Muzyka ta inspirowana jest prostym, rytmicznym gitarowym graniem tak charakterystycznym dla gitarowych utworów Burzum. Mimo tego Soulblighter posiada własne, zauważalne elementy.
Krążek rozpoczyna się bestialskim growlem "Chaos is truly a beast with many heads". Po tej inwokacji usłyszeć możemy melodyjną gitarę wytwarzającą nastrój typowy dla tego rodzaju muzyki. Wokal jest bardzo wściekły... lecz dla mnie zbyt niewyraźny, zbyt przytłoczony tym specyficznym soundem. Trzeba Wam wiedzieć, że to wydawnictwo zostało nagrane w domu, jednak mimo tego osiągnięty rezultat jest całkiem przyzwoity. Tak czy siak, bass mógłby brzmieć według mnie nieco lepiej. Chociaż partie bębnów mogłyby być z kolei nieco bardziej złożone w pewnych momentach, automat perkusyjny (a raczej oprogramowanie w moim osądzie) pracuje naprawdę fajnie. Riff pierwszego kawałka jest całkiem chwytliwy, jednak moim faworytem jest utwór drugi, zatytułowany "Lycanthropic Warrior". Mamy tu nieco dziwnych partii klawiszowych, a atmosfera kawałka jest nieco podniosła, utrzymana z początku w średnim tempie i z fajną pracą basu pomiędzy poszczególnymi frazami wokalnymi. Utwór tytułowy niesie z sobą ładunek gniewu. Melodyka jest w porządku, jednak dla mnie numer ten jest odrobinę za długi... Wiem, chwilami jestem zbyt wymagający....
Może i nie jestem miłośnikiem tego typu black metalu, jednak potrafię usłyszeć tu pasję. To demo zabrało mnie gdzieś głęboko do lasu. Wyobraziłem sobie nagą, przestraszoną białogłowę uciekającą z jakiegoś siedliska zła, gdzie była więziona... Miłe skojarzenie, no nie? [- Deathox]
Więcej o kapeli: http://www.stormweaver.cjb.net lub

01 Thunder Breed
02 The Depth
03 Charm Of One Gloomy Night
04 Routes OF Relief
Wiem, wiem, wiem, to strona poświęcona głównie metalowi, stylistyce i tematyce nierozerwalnie łączącej się z tą właśnie muzyką. Ktoś kto wchodzi na naszą stronę oczekuje recenzji samej "rzeźni" i wywiadów wyłącznie z bluźniercami (ha,ha...). W tym przypadku postanowiłem jednak zrobić wyjątek. Ortodoksi mogą sobie spokojnie podarować opis muzyki Stormahawk, tu nie będzie lała się krew strumieniami, nie będzie ognia i odwróconych krzyży... Czym jest więc muzyka Stormahawk? Cóż wg mnie twórczość Dariusza Basińskiego, który jest odpowiedzialny za spłodzenie "The Majesty Of The Blackening Sky" obraca się w klimatach ambient. Sporo takiej muzy wychodziło swego czasu spod skrzydeł np. Mystic i nikt nie miał obiekcji polecając taką muzę ludziom słuchającym na co dzień ostrej gitarowej jatki. Ba! są tacy ślepcy, którzy nie widzą różnicy pomiędzy "Aske" a "Daudi Baldrs" Burzum.
"The Majesty Of A Blackening Sky" to cztery utwory klimatu i jeszcze raz klimatu budowanego za pomocą instrumentów klawiszowych, szeptów, deklamacji itp. Decybele wydobywające się na co dzień z moich głośników niemal pozbawiły mnie słuchu (he,he...), ale mam go jeszcze na tyle aby stwierdzić, że autor tych dźwięków ma bardzo dobry zmysł kompozytorski. Jego muzyka w pewnym sensie zbliża się momentami do muzyki klasycznej. "Thunder Breed", "The Depth", "Charm Of One Glommy Night", "Routes Of Relief" zabiorą Was w podróż do tylko Wam znanych krain tworzonych w Waszej wyobraźni. W tych krainach odnajdziecie ciemność, światło, ból i ukojenie. Taka jest właśnie muzyka zawarta na tym 22 minutowym mini albumie. Ci, którzy będą w depresji i włączą "The Majesty Of..." poczują smutek, zadumę i bliskość tego czegoś... Pewnie Ci, którzy usłyszą tą muzę i będą w dobrych nastrojach zobaczą gdy zamkną oczy rodzące się życie... Taka właśnie jest ta podróż przez "The Majesty...". Każdy słuchacz odbierze ją na swój własny i niepowtarzalny sposób. Stormahawk mogę polecić wszystkim tym, którzy lubują się w dźwiękach Arcana, Mortiis itp.
Aha, jeszcze jedna sprawa. Na moment wspomnę jeszcze o oprawie graficznej. Cóż, jest świetna. Już widok samego coveru wprowadza słuchacza w odpowiedni klimat. Płytka została wydana własnym sumptem, pomimo tego a może właśnie dlatego wszystko zostało tak starannie dopracowane. Zainteresowani twórczością Stormahawk niech piszą na adres: [email protected]

01 Plague Bearer
02 The Moral Epidemic
03 Madness and the Beholder
Ten minialbum przyszedł do mnie z Australii. Projekt ten zadebiutował dwa lata temu pod nazwą Soulblighter, a niniejszy 22 minutowy następca demówki "Ice Palace" niesie z sobą dawkę jeszcze bardziej obskurnego, brudnego black metalu. Surowość muzyki tworzonej przez Xeraxis'a przybrała na sile. Cyfrowo obrobione brzmienie jest brudne i odrażające, po prostu takie, jakie powinno być. Niech mnie, jest w tym totalnie podziemnym wydawnictwie to drobne coś!
Skupmy się na pracy gitary. Jest ona daleko bardziej skomplikowana. Riffy są świeże, nadal pół-melodyczne, pół-rytmiczne, jednak konstrukcja akordów i skale tego hałaśliwego akompaniamentu ukazują swą wyższość nad poprzednim wydawnictwem. Gitara nasrtojona jest nieco niżej (myślę), bass dudni gdzieś w tle, a automatyczna perkusja po prostu rozpierdala uszy. Wada: wokal - nieco przesterowany, bardzo niezrozumiałe szaleństwo wywracające gardło na lewą stronę. Chwilami wydaje mi się, że Xeraxis w ogóle nie potrzebuje tekstów... ale teksty oczywiście tu są i to całkiem dobre (sprawdźcie na stronie zespołu). Moim ulubionym kawałkiem jest tu utwór ostatni. Jego szaleńczy rytm chwycił mnie dość szybko, a poza tym tekst do tego kawałka spodobał mi się najbardziej.
Co jeszcze? Cóż, mam więcej Stormweaver'a. Najnowszy materiał zatytułowany "Macabre Aesthetics"... Podejrzewam, że sprawy przyjmą na nim jeszcze lepszy obrót. Może w bardziej brutalny sposób, a może będzie szybciej, może bardziej dziwnie... Spoko! Dowiecie się pierwsi. [- Deathox]
Więcej o kapeli: http://www.stormweaver.cjb.net lub
Ci, którzy lubili Summoning na ich wcześniejszych produkcjach na pewno nie zawiodą się tym albumem. Można powiedzieć, że słuchacze, którym do gustu przypadły poprzednie płyty zespołu będą zachwyceni, a reszta niech się odpie... Dwoje ludzi tworzących w tym zespole dobrze wie, co chce osiągnąć i robi swoje z doskonałym skutkiem. Ci panowie nie wyważają otwartych drzwi, nie silą się na jakieś eksperymenty. Każdy kolejny materiał Summoning można poznać już po kilku taktach. Czy to miałoby to oznaczać, że Summoning połykają swój własny ogon? Nie! Nie! Nie! Protector i Silenius swoją twórczość ubrali w barwy świata Mr. Tolkiena, który zna chyba każdy z czytelników. Dla mnie ich muzyka zawsze była doskonałym podkładem do czytania opowieści wykreowanych przez tego wielkiego pisarza. I powiem Wam, że "Let Mortal Heroes Sing Your Fame" jest jak dotychczas najlepszym z "soundtracków" stworzonych przez Summoning do czytania takiej właśnie literatury. Wg mnie, styl Summoning ma wiele wspólnego z muzyką z obszarów ambient. Jest to moja osobista opinia, z którą nie każdy musi się zgodzić, ale przynajmniej część słuchaczy przyzna, że coś w tym jest. W porównaniu ze "Stronghold" więcej miejsca ma tu elektronika, która zastępuje w coraz większym stopniu gitary. Mam wrażenie, że gitary służą podkreśleniu tych ostrzejszych i bardziej dynamicznych momentów na płycie. Nie wyobrażam sobie w każdym razie, aby tego instrumentu zabrakło zupełnie w muzyce zespołu. Znaleźli się już tacy, którzy twierdzą, że gitary powinny zupełnie zniknąć - ja się z tym absolutnie nie zgadzam. W końcu jest to i nadal ma być muzyka metalowa. Czy black metal? Tego nie wiem, na pewno nie ten klasyczny, choć rzeczywiście muza Summoning jest nadal najbliższa black metalowi. I niech tak pozostanie. Summoning jest oryginalny, jedyny w swoim stylu, niepowtarzalny. Za to między innymi szanuję tak bardzo ten zespół. Niech tak już pozostanie. Nie będę wymieniał żadnych tytułów utworów bo to mija się z celem. Tej płyty trzeba posłuchać w całości, aby zrozumieć, o co chodzi w tej muzyce, do czego zachęcam lubiących klimat i mających w dupie piskliwe niewiasty i wyszminkowanych pedałów.
Celowo nie piszę o oprawie graficznej albumu, bo to po prostu trzeba zobaczyć. Dzieło sztuki!
Piąta już duża płyta bogów polskiego i nie tylko death metalu. W zasadzie to powinienem podarować sobie stwierdzenie, że są to bogowie polskiego death metalu, bo przecież Vader to absolutna czołówka ostrego grania na całym tym pierdolonym globie! Pięć pełno czasowych płyt (wliczając w to najnowszą), dwa wydawnictwa koncertowe, cztery mini, oraz dwa kultowe już dema, to dorobek grupy, która od wielu lat dzierży palmę pierwszeństwa brutalnego grania... Byłem pełen obaw czy zespół kolejny raz podoła wyzwaniu, czy zdoła odeprzeć "ataki" coraz większej ilości młodszych zespołów radzących sobie bardzo dobrze w realiach brutalnego grania. Nie mam już teraz wątpliwości, Vader nadal pozostanie na czele! Już słuchając promocyjnego mini "Angel of Death" wiedziałem, że będzie dobrze. I jest dobrze na albumie. Jaka jest recepta na sukces? Upór, doskonała technika instrumentalistów oraz wyobraźnia muzyczna połączona z pełnym profesjonalizmem. Vader udowadnia, że w Polsce są doskonali realizatorzy pracujący w świetnie wyposażonych studiach. Nie mamy się czego wstydzić!
Przejdźmy do tego co najważniejsze, czyli do muzyki. "Revelations" niczym was nie zszokuje, i chyba dobrze, że jest właśnie tak. Mi osobiście wystarczy eksperymentów innych kapel, po których przez tydzień musiałem dochodzić do siebie. Na szczęście Vader nagrał płytę w swoim stylu. Ale czy taką samą jak chociażby poprzednia? Nie! Na czym polega geniusz tego zespołu nie wie chyba nikt. Może zmiana personalna? Choć chyba zmiana personalna nie miała takiego wielkiego znaczenia. Istotne jest to, że te nowe dziewięć kawałków nagranych przez Vader uderza potężną świeżością, ten album ma swoją witalność, jest dopięty pod każdym względem. Słucham "The Code" i nie wiem momentami co mam myśleć. Jest tu tak dużo naleciałości z heavy metalem, tak dużo gry, o którą nie podejrzewałbym Vader. To cały czas jest ten zespół, rozpoznawalny w każdej sekundzie, ale jednocześnie tak inny od tego, który nagrał "Litany". Nie wiem, może mam takie odczucia, bo znajduję w muzyce Vader jeszcze więcej pierwiastków twórczości Slayer, który nawiasem mówiąc był słyszalny od zawsze we wszystkich kompozycjach Vader... Z pewnością rzucą się wam na uszy zwolnienia, których na "Revelations" jest więcej niż na wszystkich poprzednich długograjach zespołu. Na szczęście tych zwolnień nie jest tak dużo abym mógł napisać, że oto Vader próbuje w death metalu odnaleźć nowe horyzonty muzyczne. Napiszę szczerze, dla mnie jest to najlepszy materiał nagrany przez Vader od czasów dema "Morbid Reich" i pierwszego albumu "The Ultimate Incantation". Dlaczego? Może dlatego, że odnajduję w "Revelations" masę skojarzeń z wczesnymi dokonaniami grupy, przeniesionymi w czasie i granymi przez tych samych ludzi (Doc i Peter) lecz o dużo większym doświadczeniu i umiejętnościach.
Volfenkreuz to Suerwan, Vuere, Migelle. Wymienione trio w dniach 20 III-21 III 2002 zawitało do Selani Studio celem zarejestrowania ośmiu kompozycji składających się na materiał pt. "Vulfhymnen". Jak widać pobyt w Selani nie należał do najdłuższych, tym niemniej otrzymaliśmy trzydzieści minut muzyki brzmiącej całkiem nieźle i co najważniejsze potrafiącej przykuć uwagę słuchacza. Nie wiem jak przebiegała sesja, tzn. czy nagrywano na tzw. setkę, czy wszystkie instrumenty po kolei, słychać jednak, że Volfenkreuz wiedzą czego chcą i myśle, że tworzą solidne podwaliny swojego własnego stylu. Co wieć tworzy Volfenkreuz? Część z Was domyśliła się już na pewno po nazwie i tytule wydawnictwa. Mniej domyślnych poinformuję, że jest to muzyka osadzona w korzeniach black metalu, pogaństwa i dosyć często folkowych rytmów. Ciężko jest określić jednoznacznie gdzie podąży zespół w przyszłości. Na dzień dzisiejszy muzykę Volfenkreuz nazwałbym pagan black metal (to moje subiektywne odczucie) i myślę że większosć z Was zgodzi się ze mną, ale wystarczy przysłuchać się "Wrath!Pride!Lust!", bądź ostatniego "De Black Reuz" aby zostać wybitym z takiej koncepcji. Ja na przykład dostrzegłem w fragmentach tych kawałkówelementy indrustrii, czy ostatniej płyty Mayhem (mam nadzieję, że członkowie Volfenkreuz po przeczytaniu tego zdania nia postanowią spalić mi mieszkania he,he...). Moimi zdecydowanymi faworytami na tym materiale są "...z Krainy Cieni", "Sznur i gałąź" i przedostatni, chyba najlepszy "Nadczłowiek". Lubię posłuchać takiej transowej (momentami), klimatycznej acz zarazem ostrej muzyki wzbogaconej o elementy czegoś co nazywa się folkiem. Nie znajdziecie tu miażdżących solówek, karkołomnych popisów perkusyjnych itp. Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę muzyka Volfenkreuz skierowana jest do dosyć wąskiego grona odbiorców, którzy wolą przetrząsać pokłady podziemia niż odkładać kieszonkowe na nowe dokonania gwiazd światowej sceny oficjalnej.
Wróćmy jeszcze na moment do samej muzyki. Według mnie bardzo mocnym elementem tego materiału są line wokalne. Wokalista udowadnia, że tego typu muza świetnie brzmi z naszym ojczystym językiem. Suerwan używa swego głosu na różne sposoby, naprawdę czuje to co chce przekazać słuchaczowi w tekstach. Razem z pałkerem doskonale wprowadza w trans, dzięki któremu te trzydzieści minut mija nam szybko i zaraz po ostatnim dźwięku włączamy play ponownie. Jedno jest pewne, taka muza nie może zginąć....
Oto mail dla zainteresowanych zespołem:
|
|
|